Poniżej załączam swoją relację z dość bliskiego kontaktu z nieznanym w drodze do wsi Grzybowo. Pozdrawiam całe Wasze Radio [Paranormalium] – jestem pod wrażeniem zimnej krwi, inteligencji i elokwencji prowadzących.
Jest to relacja którą spisałem ładnych parę lat temu, i którą zostawiłem mniej więcej w tej samej formie, poza zmianami stylistycznymi, do tej pory.
Na początku ustalmy, że znam się na lotnictwie w stopniu wystarczającym żeby odróżnić NOL od samolotu (pisane na długo przed erą dronów). Pozwolę przejść sobie od razu do rzeczy:
Podejrzewam, że to co napisze, będzie wiązało się być może z raportami (a nawet mam nadzieję, że wiedzą Państwo coś konkretniej) o „pewnej manifestacji” z lata 1989 roku, nad Kaszubami – bardziej dokładnie na odcinku Kościerzyna-Grzybowo. Jest to dość długa historia, więc być może będę pisał ją na raty.
W wieku lat 16, jako młody metalowiec, wyruszyłem ze swoją dziewczyną, z Kościerzyny w kierunku owego Grzybowa, gdzie mieliśmy zamiar pomieszkać parę dni w namiocie nad jeziorem. Bywałem tam już wcześniej z kolegami, więc znałem drogę.
Przyjechaliśmy zgodnie z konwencją filmów grozy, ostatnim PKS-em i okazało się, że jesteśmy w Kościerzynie około 11 w nocy i nie ma już żadnego połączenia do rzeczonego Grzybowa. Wiec jedyna opcja to marsz paręnaście kilometrów, z ciężkim PRL-owskim namiotem na mych plecach, szosą do celu. Więc idziemy – piękna letnia noc, pusta szosa.
Nagle pierwsza dziwna sprawa. Widzę jakby liźnięcie reflektorów po koronach drzew przed nami – pomimo tego, że nic nie jedzie i niczego nie słyszę. Mówiąc szczerze, już mi coś nie grało, ale OK – idziemy dalej. Wychodzimy w okolice Sycowej Huty. Po prawej stronie pole, za nim, ok 2-3 km las. Było chyba około 12 w nocy – żadnych ludzi, żadnych samochodów. Null. Po lewej opuszczona żwirownia, płot, jasne światła fabryczne i rozbita opuszczona dyżurka. Po prawej pokazuje się nad lasem pomarańczowa kula wielkości… powiedziałbym księżyca – to było tylko zerknięcie, ale było już pewne – oboje wiedzieliśmy, że coś tu nie gra. Nawet nie chodzi o fakt jej ukazania się, ale ten kolor był dziwny, o jakiejś niezwykłej tonacji, częstotliwości, nie potrafię tego określić. (rys.1)
Po chwili światło zgasło jak wyłączona żarówka, a po następnej pokazało się znowu. Dalej nie pamiętam co się działo (nie sugeruje tu wcale jakiegoś porwania – myślę że to bardziej wynik szoku i faktu, że minęło jednak trzydzieści ileś lat, parę razy ten zanik się powtórzy).
Następną rzeczą, którą pamiętam to światło, w formie jakby figury geometrycznej, płynącej w naszym kierunku nad polem (rys.2). Poruszało się bez żadnego dźwięku, wyglądało trochę jak połączone ze sobą dziwacznie rurki neonowe. Nie jestem pewien jak blisko to coś zbliżyło się do nas, pamiętam tylko że cofnąłem się pod tą bramę z dziewczyną i byłem dość mocno przerażony. Mam wrażenie, że to coś było parę metrów od nas, po drugiej stronie drogi.
Następne co pamiętam to, że idziemy dalej – droga wznosiła się z zakrętem, a po prawej było jakieś jezioro. Nad tym jeziorem zobaczyłem latającą kule koloru pomarańczowego, widziałem jej odbicie w wodzie (rys.3). Nie pamiętam jak zniknęła, czy może my poszliśmy dalej.
Droga biegła potem względnie prosto przez parę kilometrów, straciliśmy to coś z oczu – w każdym razie manifestowało się to zawsze po prawej stronie. Teraz rzecz ciekawa – jak szliśmy tą drogą, to na niskiej wysokości przeleciał nad nami MiG, nawet chyba więcej niż jeden – myślę, że był (były) to MiGi-21. Pamiętam, że widziałem wyraźnie dysze wylotowe.
2-3 kilometry drogi minęły spokojnie. Kiedy mieliśmy zejść do Grzybowa – tu droga odbijała w bok i wioska była poniżej poziomu szosy – po prawej stronie pokazała się znowu ta kula wielkości księżyca (rys.4). Potem schodząc, straciliśmy ją z oczu. Było tam dosłownie tylko parę domów i piaszczysta droga, którą mieliśmy iść dalej. Na samym końcu wioski koło drogi rosło drzewo. Nagle za nim pokazało się bardzo ostre światło koloru białego (podobne natężenie i jasność, jakich używają na nocnym planie filmowym), które zaczęło się zbliżać – było w powietrzu, za koroną drzewa (rys 5). Nie było widać nic oprócz tego narastającego, ostrego, białego światła, poprzez koronę drzewa.
W żadnym domu nie zapaliło się światło, wieś była jak wymarła. Ja sam miałem już kamień w ręce, gotów rzucić go w jakąś szybę, tylko po to żeby kogoś obudzić. Potem światło nagle zniknęło. Minęło dużo czasu, zanim odważyliśmy się wyjść z wioski.
Powoli niebo na wschodzie robiło się jaśniejsze. W końcu dotarliśmy do jeziora docelowego (chyba było to Schodno). Kiedy zeszliśmy na dół, do jeziora – nad wysepką albo cyplem, po prawej stronie zobaczyliśmy znowu unoszącą się kule (oczywiście koloru pomarańczowego) która wypuściła z siebie niebiesko-czerwone światła, jakby sondy – nie pamiętam czy do niej powróciły (rys.6). Nie pamiętam też jak zniknęła.
Następne co pamiętam to kulę, która ukazała się naprzeciwko nas, po drugiej stronie jeziora, w odległości 1-2 km. Był to już ranek. Kula zaczęła jakby drgać i „rozmieniła się” na mniejsze kule, które utworzyły owalną formację i zaczęły lecieć w naszym kierunku nad wodą. Nie pamiętam, do którego momentu dotarły, pamiętam tylko że ta formacja leciała w naszym kierunku dwa razy (rys.7). Kiedy ostatnio porównywałem relację z dziewczyną, twierdziła że na jeziorze jacyś goście uciekali łodzią przed tymi kulami.
Jakiś czas temu z nią rozmawiałem o tamtych zdarzeniach – widziała to samo, co ja. A propos tego dziwnego kształtu płynącego w naszym kierunku, to co narysowałem jest to tylko bardziej niejasne wspomnienie. Byłem tak zaszokowany dziwacznością tego kształtu, że z jakiegoś powodu umysł tego nie utrwalił jak odbitkę. Być może nadmiar bodźców.
Co ciekawe zapamiętałem jeszcze jedną rzecz – bardziej myśl – kompletnie irracjonalną. Kiedy przeleciały nad nami Migi, byłem strasznie rozżalony, że tak sobie przeleciały, być może nie zauważyły tego obiektu i nie bronią nas przed inwazją z kosmosu. Kompletnie nie powiązałem faktu, że ich pojawienie się jest powiązane z tym obiektem. Z drugiej strony – nie zawróciły, nie krążyły – tylko przeleciały. Z trzeciej – był to ten moment, kiedy straciliśmy to zjawisko z oczu i zobaczyliśmy je dużo później przy zejściu z szosy do wsi. Więc być może w tym momencie po prostu było niewidoczne – chociaż stawiam na to, że było za drzewami, które na tym odcinku zasłaniały widoczność.
Co ciekawe, jak piszę te słowa słucham właśnie debaty ufologicznej: Najdziwniejsze teorie o UFO. Naprawdę fajnie słyszeć jest ludzi podobnie zastanawiających się nad rzeczywistością w tym morzu oszołomów.