Był sierpień 1986 albo 1987 roku. Miałem 12-13 lat i razem z młodszą siostrą oraz kuzynką spaliśmy w sypialni domku letniskowego moich rodziców w Kolonii Pasym nad jeziorem Kalwa. To rozłożyste jezioro znajduje się około 30 km na południowy wschód od Olsztyna i 16 km od Szczytna. Nad samym jeziorem leży urokliwe miasteczko Pasym. Nad jeziorem wówczas znajdował się duży ośrodek wypoczynkowy Rudka w Rudziskach Pasymskich. Na samym końcu jednej z odnóg jeziora, w kierunku wsi Krzywonoga, znajduje się kolonia domków letniskowych o nazwie Kolonia Pasym. Znajduje się ona na północnym brzegu jeziora. Okno sypialni wychodziło na jezioro, z którego widać było przeciwny brzeg oddalony o około 300 m, z wąskim pasem drzew, a za nim typowe pola mazurskie o morenowym kształcie oraz las, w którym ukryto kolejny ośrodek wypoczynkowy jednej z warszawskich fabryk, składający się z małych domków drewnianych. Pomiędzy brzegiem jeziora a tymże ośrodkiem znajdowało się wzniesienie, które odgradzało w sposób naturalny jezioro od turystów.
Była godzina 21-22, bo było już ciemno, gdy siedząc na łóżku obserwowałem kombajn pracujący na polu. Jak wspomniałem, była to końcówka lata i żniwa ruszyły pełną parą. Światła poruszającego się kombajnu widać było raz na wzniesieniu pola, a raz pomiędzy pasem drzew przybrzeżnych, gdzie zjeżdżał z górki, by dokonać nawrotu na brzegu pola. Widok ten sam w sobie robił niesamowite wrażenie.
W pewnym momencie zobaczyłem, jak nad kombajnem pojawiły się światła. Nie pamiętam, czy było ich kilka, czy jedno większe, ale ewidentnie znajdowały się 40-70 metrów nad kombajnem. Światło to przesuwało się horyzontalnie z dużą prędkością i w pewnym momencie zanurkowało w lesie blisko brzegu. Jest tam najwyższy punkt z naturalną polanką o wymiarach 30 na 30 metrów. Często bawiliśmy się tam, przepływając łódką na drugą stronę, gdyż na wysokości wzniesienia-górki znajdował się hangar na sprzęt wodny tegoż ośrodka wypoczynkowego. Dzięki nachyleniu stoku można było łatwo wskoczyć na dach hangaru. Zabawy w 2. wojnę światową, Indian i kowbojów – to były czasy!
Światła po wylądowaniu zgasły, a ja zmęczony wrażeniami dnia nie byłem w stanie wytrwać dłużej. Zresztą myślałem, że to może jakieś zwidy albo harcerze z latarkami.
Rano, po śniadaniu, wziąłem łódkę wiosłową i popłynąłem na drugi brzeg. Minąłem hangar i wspiąłem się na górkę, a oto moim oczom ukazał się widok jak na filmach hollywoodzkich. Na polanie, której nikt nie kosił, trawa miała około 30-50 cm wysokości, ale coś wgniotło mniejszy okrąg o średnicy 10-15 m na środku tej polany. Trawa była całkowicie wgnieciona, tak jak się dzieje, gdy umieścimy namiot na polu i złożymy go po kilku dniach. Nie pamiętam, czy trawa była spalona, czy nie, ale pamiętam ozon w powietrzu jak przed burzą oraz to, że miałem ciarki, a włosy mi stawały dęba, jakby ktoś je naelektryzował. Uciekłem stamtąd i opowiedziałem rodzinie o moim odkryciu. Oczywiście zostałem wyśmiany i nikomu z dorosłych nie chciało się popłynąć na drugą stronę. Do dziś moi rodzice (dziś 80-letni) pamiętają to wydarzenie i zawsze się z niego śmieją, tłumacząc mi, że były to pewnie światła traktora, który jeździł obok kombajnu, zbierając ziarno. Ale wiem, co widziałem, i widziałem tę polanę.
Jeszcze dobrych kilka lat po tym wydarzeniu trawa na polanie rosła gorzej tam, gdzie obiekt wylądował, a może tylko unosił się blisko nad ziemią. Byłem tam na miejscu rok temu latem i choć wszystko zarosło, włosy znów mi stanęły dęba, a wspomnienia wróciły ze zdwojoną mocą.