Pochodzę z Jastrzębia Zdroju. Górnicze miasteczko na granicy Polsko Czeskiej. Nie pamiętam dokładnie, ile wówczas miałem lat, ale według pewnych analiz wychodzi na to, że 12 – tak że był to rok 1984. Tata mój pracował na kopalni i tego dnia miał popołudniową zmianę i kończył o 22:00. Nasze osiedle było blisko kopalni i ojciec w domu był zawsze około 15/20 minut po 22:00. Tego wieczoru nie było inaczej z tą różnicą, że ojciec wbiegł do domu i bardzo pobudzony mówi do nas: „chodźcie, zobaczycie latawce”. Muszę tu dodać, że było już ciemno, według moich analiz była to jesień, więc o 22:20 jest bardzo ciemno. Tata wziął moją siostrę na ręce i ponaglając mnie i mojego brata zaprowadził nas na balkon. Widok z balkonu był nieciekawy nawet w dzień. Wychodził bowiem na hałdy. Krajobraz jak z księżyca, zero drzew, aż po horyzont tylko same góry z kamieni, gliny i tego wszystkiego, co wydobyto kilometr pod ziemią. I ten krajobraz, który normalnie o tej porze tonie w mroku, tym razem był rozświetlony.
Nad hałdami latało mnóstwo świateł. Było ich około 30. Niektóre większe, inne mniejsze. Ciężko ocenić, bo może wszystkie były takie same, ale że niektóre były bliżej a inne dalej i wyżej, to wrażenie było takie, że są różnych rozmiarów. Większość była niebieska, błyszcząca tak dziwnie mrugająca, inne były zielone, a najmniej było czerwonych, ale bardzo blado czerwonych. Większość poruszała się w dość chaotyczny sposób. Drgały i za chwilę wystrzeliwały, to w prawo, to w lewo. Inne zaś stały prawie nieruchomo. Nie zmieniały kolorów, tylko mrugały. Te, które obniżały lot, swym blaskiem wyraźnie oświetlały ziemię i zaraz potem mknęły w inną stronę i za chwilę wracały. Wyglądały dosłownie jak latawce, tak jak by tam był jakiś pokaz świecących latawców. Tata cały czas mówił: „patrzcie, patrzcie jak ten zasuwa”, i zaraz potem wskazywał innego i w kółko powtarzał: „co to jest… co to u licha jest? Czy wy też dzieci to widzicie?”
Cały teatr rozgrywał się około 200 metrów od naszego bloku. Mieszkaliśmy na 3. piętrze, zaraz za blokiem był parking, ulica i potem te hałdy. Ciężko stwierdzić, jak duże były te światła. Były znacznie jaśniejsze od gwiazd na niebie, których wówczas nie było widać. Niektóre, te blisko ziemi, były dość spore i jasne, wielkości może koła rowerowego, inne były mniejsze i bledsze. Kształty o dziwo były geometryczne, dosłownie takie jak latawce, kwadratowe, trójkątne. Czasem tak rozbłysnęły jak lampa błyskowa i ciężko było się skupić, bo po chwili ten, który śledziłem wzrokiem, drgał i wystrzeliwał w jakimś kierunku i już jakiś inny przykuwał uwagę.
Staliśmy tak z 30 minut, może dłużej. Nie pamiętam, jak to się skończyło, bo mama bardzo nalegała, aby wracać do domu. Gdy wróciliśmy do łóżek ojciec co jakiś czas jeszcze podchodził do okna i mówił, że jeszcze widać te latawce. Muszę tu zaznaczyć, że mój ojciec był bardzo religijnym facetem. Był Świadkiem Jehowy i to takim, który na świat patrzy przez pryzmat Pisma Świętego. Jego świat był hermetyczny, jeśli chodzi o sprawy UFO, itp. Zawsze poważny, skupiony. Ale pamiętam, że wówczas był dosłownie zafascynowany i bardzo pobudzony.
Już będąc dorosłym facetem wracałem do tego zdarzenia i próbowałem z nim o tym pogadać, starałem się wydobyć z niego to, jak on to widział – w końcu on był dorosły, a ja dzieciak, więc mogliśmy to odbierać inaczej. Ale wszystko było identycznie zapamiętane przez niego i przeze mnie. Ojciec posyłał krótkie piłki – mówił „chcesz wiedzieć, co to było? To było UFO – latawce z kosmosu”. I tyle. Moja siostra nie pamięta tego, była młodsza, było późno i z tego, co pamiętam, to już spała, gdy tata zrobił alarm. Z bratem nie mam kontaktu i nie mogę go zapytać, jak on to zapamiętał. Mama chyba najbardziej to olała i zawsze wymijająco o tym mówiła. Odpowiadała: „no, coś tam latało, ale ja się tam nie znam”.
To tyle o moim spotkaniu z UFO nad hałdami w Jastrzębiu Zdroju.